Obydwie części "Sfer" nie należą do 'łatwego' materiału w odbiorze. Z drugiej strony, dopiero od kolejnego albumu - "Semantic Spaces", a tak naprawdę od "Karmy" Delerium zmieniło swoje oblicze na znacznie 'przyjaźniejsze', czego dowodem stała się ich późniejsza popularność. Problem "Spheres" leży w tym, że jest to materiał zbyt mało 'mroczny', w stosunku do poprzednich dokonań Billa i Rhysa, a zarazem nadal wiadomo kto stoi za tą muzyką. Fascynacja kosmosem (sample z "2001: Odysei Kosmicznej" w "Monolith") wzięła górę nad motywami idealnie nadającymi się na soundtrack do horroru. Na pewno mniej tu się dzieje, niż na poprzednich pytach, obydwie części mogą nużyć (długie kompozycje, minimalistyczne, w końcu tu Delerium najbliżej do klasycznego ambientu), ale jak już człowiek założy słuchawki, wyciszy się i odda w pełni temu, co słyszy, to czeka go ciekawa wyprawa.
Bardzo uspokajająca, relaksująca w innym stopniu niż "Karma". Echa wcześniejszych dokonań brzmią w przypadku użycia sampli z "1492" i umieszczonej tam muzyki Vangelisa. I tak np. w "Transmitter" są one niepotrzebne, bo nie pasuje mi 'kosmiczne' brzmienie kontra chóry. Na pierwszej części "Spheres" najciekawsza jest druga połowa płyty, od "Colony" zaczynając. "Dark Matter", to dzieło z gatunku takich, jakie mogłyby znaleźć się na wcześniejszych płytach (idealnie pasowałoby na "Stone Tower") - rewelacja. "Cloud Barrier" też niczego sobie, bardziej 'kosmiczny', ale czuć tu klasyczne Delerium. I wszystko byłoby ok, gdyby nie zgrzyt na amerykańskiej re-edycji, czyli utwór "Turmoil". Hałaśliwy, krótki (ledwie cztery minuty), nijak pasujący klimatem do "Spheres", ale również bardzo słaby.
Druga część "Sfer" do czwartego utworu brzmi bliźniaczo podobnie. Długie, leniwe kompozycje, w "Shockwave" znów sample z"Odysei", zaczyna być pomału nudnie. W końcu ciekawie robi się przy "Dimensional Space", bo znów mamy tu klimaty "Stone Tower", zero beatu, przyspieszenia, trochę 'kosmicznych' dźwięków, ale słysząc takie 'perełki' od razu nasuwa mi się "Mortal" z FLA, jako rewelacyjne intro z trasy koncertowej "Live Wired". "Hypoxia" też jest niczego sobie, aczkolwiek tu nasuwają się analogie z Kraftwerkiem:) I tak z jednej strony połowa płyta (pierwsze trzy utwory), to kontynuacja kosmicznej wyprawy znanej z 'jedynki', część druga to z kolei lekkie spojrzenia w przeszłość, z analogowymi syntezatorami radosnej twórczości lat 80-tych w "In Four Dimensions". Płyta niespójna, co jak na Delerium rzadkość i słabsza od poprzedniczki.
Ponad dwie godziny 'ładnej' muzyki, relaksującej, nie tak mrocznej jak wcześniejsze dokonania. Później projekt miał się stać znanym 'zjawiskiem', ale czy to wyszło dwóm panom na dobre? Ich portfelom na pewno;)