Szanowny Czytelniku zmuszony jesteś okazać wyrozumiałość absencji w uprawianym przeze mnie rzemiośle, albowiem powodów owego stanu rzeczy jest kilka i nie sposób wymienić naprędce ich wszystkich. Umysł rządny 'nowego' powiódł mnie ścieżką odtwórczą i miast opisywać wrażliwości towarzyszące procesom nadwyrężania membrany rzucił mnie w wir pochłaniania kolejnych tomów klasyki światowej literatury. Nie żebym się przechwalał (bo to raczej wstyd jakich mało), ale w ostatnim półroczu przewertowałem więcej stronic dzieł m.in. Orwella, Poego, Goldinga, Wilde'a, Eco a także Doyla i ... Ludluma, aniżeli w dotychczasowym swoim bezbarwnym wręcz żywocie. I o ile w kwestii odsłuchiwania nie mam sobie nic do zarzucenia, o tyle w wodzeniu maślanym wzrokiem po kolejnych kartach zapisywanych zeszytów przed laty ręką niekwestionowanych mistrzów (wówczas jeszcze) pióra tak przecudnie już niestety nie było. (...) I żeby na tym nie poprzestać po krótkim acz burzliwym okresie fascynacji szerokim spektrum nurtów dubstep i electro, przyszedł równie burzliwy, choć wciąż jeszcze nie ogarnięty przeze mnie temat eksploracji sceny breakbeat w jej pionierskim wydaniu (oj działo się przed laty tak wiele, a człek ograniczony negacją zagłębiał się bez pamięci i niekiedy wręcz beznamiętnie już w tą [post]industrialną posokę). No i stała się rzecz niebywała, jako że wodzony za nos wynaturzeniami jeśli nie Breakfastaz, to przynajmniej Afghan Headspin, zapędziłem się w kozi róg - ot ryzyko 'poszukiwań'. Zmuszony w przerwie okolicznościami zmuszającymi mnie do obcowania w okowach niezbyt cenionej przeze mnie lokalnej stacji radiowej, której to rezydenci dodają sobie animuszu włócząc się po przebrzmiałych już klubach rodem z hiszpańskich wysp sprzedali mi nutkę nostalgii wysyłając w czasoprzestrzeń ten oto zwiastun niechybnie nadciągającej jesieni. I tak oto opadłem bez sił targany wichrem nowych namiętności na miękkie podbrzusze wspomnianej fali eteru.
Jako swoją 58 publikację hamburskie Dyinamic prezentuje skromną, ledwie trójskładnikową epkę przygotowaną przez dość egzotyczne, jak na moje wyobrażenia towarzystwo. Stronę holenderską reprezentuje Karmon Spiekermann - dj jakich wielu, który kreując swój autorski siedmiominutowy fragment sięgnął bodaj po raz pierwszy w karierze po instrumentalną masę nawiązującą konsystencją do niezapomnianie ciepłych rozkoszy lat 80-tych, dzięki czemu tytułowe "Wowshit" nie jest tak stłoczone jak opublikowany chwilę wcześniej "Turning Point". Z wciąż egzotycznego dla niektórych południowego wschodu Europy, przybywa rumuński duet NTFO. Wespół z Karmonem snują plany o wielkim podboju klubów podciągniętym przeze mnie - choć na siłę, w sporym uproszczeniu - pod stylistykę ostatnich wynaturzeń Buriala ("Street Halo") "Nobody Else". Być Może uda się dokonać tego nie lada wyczynu tym razem. Trójcę uzupełnia od lat mieszkający jeśli pamięć mnie nie myli w Londynie Alberto Cohen - emigrant z Ameryki Łacińskiej, któremu bliżej stylem bycia do starego świata, aniżeli słonecznej Dominikany. I ten ostatni właśnie poddaje wątpliwości utartą opinię na temat klubowego deep house'u, któremu to upina się w kwiecistą butonierkę nadmierną wesołość, żeby nie nazwać rzeczy po imieniu. Lato jakie mieliśmy tego roku każdy widział lub przekonał się na własnej skórze. "Raining Again" to numer podkreślający na swój sposób jego wyjątkowość. Wspomnianą wesołość rejestrów odpowiedzialnych za rytmikę pierwej w pół łamie posępny, odpowiednio przysposobiony na pół demoniczną nutę (znów przesadziłem) męski zaśpiew pytający o samopoczucie Twoje, Szanowny (radio)Słuchaczu, kiedy to z nadzieją otwierasz oko z pierwszym promieniem słońca a za oknem ... there's raining again, a powagi chwili dopełnia nastrojony nostalgicznym uniesieniem organowy akord. I jeśli nie jest to jednorazowy wyskok z mąki tej z odrobiną drożdży instant coś w przyszłości najbliższej równie smacznego wyrośnie. ...and there's raining again....